Tęsknię za wieloma rzeczami:
Za zapachem domu, który się
zmienił przez te 3 miesiące. Otwierając drzwi nie czuję już zapachu obiadu…
Wchodząc do łazienki nie czuję już zapachu jej kosmetyków a kładąc się do łóżka
mogę tylko marzyć o zawsze cudownym zapachu jej włosów.
Za dźwiękiem. Tęsknię za odgłosem
jej kroków, serce bije głośniej, gdy słyszę jak winda zatrzymuje się na naszym
piętrze, marzę o tym, by jeszcze raz usłyszeć jak z wprawą stuka w klawiaturę swojego
komputera
Za smakiem. Nic, absolutnie nic
nie smakuje mi tak, jak wcześniej. Nie wiem jak to wyjaśnić. Niby staram się
jeść to samo… ale nic z tego, nawet nie zbliżam się do tych nut, które były
wcześniej.
Za widokiem. Nie raz nie
zwracałem uwagi na to, jak cudownie wygląda. Teraz tęsknię za Jej widokiem w
piżamie, albo w legginsach i koszulce ćwiczącej pilates, albo podczas pracy, gdy
na krześle siedziała z nogą zawiniętą w niewykonalny dla mnie sposób…
Za dotykiem. Nie chodzi nawet o erotyczny
dotyk, ale o zwykłe zetknięcie nóg pod kołdrą…
No, to tyle… Chciałem tylko napisać,
że tęsknię i pragnę Jej wszystkimi zmysłami…
Chyba każdy przeżył w życiu, po
kilku latach związku, że zmysły się tępią… przyzwyczajają do bodźców. Jak słuch
do ulicznego hałasu, na który nie zwraca się uwagi… Do wszystkiego można się
przyzwyczaić – jak jest. Bo czy można
się przyzwyczaić do czegoś, czego nie ma?
Opowiem wam pewną historię,
nie moją, przeczytaną kiedyś i gdzieś:
Para zakochanych, o ile można tak
nazywać trwały, wieloletni związek, wybrała się raz na urlop. Pierwszy od lat.
Daleko, do kraju, którego nawet język był im nieznany. Dwa tygodnie odpoczynku.
Mały hotelik, do dyspozycji rowery, które nie były ich pasją, ale po tygodniu
spacerów i zwiedzeniu całej bliskiej okolicy postanowili z nich skorzystać by
udać się nieco dalej. Wyjechali z samego rana i krętą szosą wiodącą przez rzadki, bezpieczny las jechali przed siebie. Daleko… po kilku godzinach Jej rower
się zepsuł. Nie można było dalej jechać,
a powrót na piechotę zapowiadał się wielogodzinny. W takich chwilach często
ludzie się frustrują, złoszczą… nawet nie na siebie, na złośliwość rzeczy
martwych – w tym wypadku roweru. Maszerowali z powrotem kilka godzin, dzielnie
znosząc trud i rozmawiając ze sobą by umilić wędrówkę. W końcu zmęczenie
podniosło poziom frustracji. Okolica, w której się znaleźli nie wyglądała na
znajomą, więc może na którymś rozwidleniu źle wybrali drogę? Pokłócili się o
to, bardzo. On powiedział jej kilka słów, które nie powinny paść w żadnej
rozmowie, ona wykrzyczała, że ma
tego dość, że jest pewna, że muszą się
cofnąć, on był innego zdania… W końcu nie łatwo o kompromis. Nie ma nic pośredniego między złą i dobrą
drogą. W końcu, ona złapała sprawny rower, ze złością powiedziała, że jak
jest taki uparty to ona jedzie dalej sama, że jest pewna drogi i spotkają się
na miejscu.
Po kilku kolejnych godzinach on
dotarł do hotelu, choć nie bez zdziwienia stwierdził, że od drugiej strony, co oznaczało,
że to Ona miała rację. Jak zawsze, do cholery – pomyślał. Jej jeszcze nie było.
Pewnie pogubiła drogę jeszcze bardziej,
pomyślał lekko się uśmiechając z satysfakcji, że to jednak on był pierwszy na
miejscu. Czekał… długo. Do nocy. Usnął a jej wciąż nie było…
Wczesnym rankiem obudziło go
stukanie do drzwi pokoju. Otworzył – policjant mówił coś niezrozumiałym
językiem… długo trwało nim udało mu się zrozumieć: jego ukochana, kobieta, z
którą po latach wybrał się na upragniony urlop, jadąc rowerem nie zauważyła
jakiejś nierówności w drodze, przewróciła się, uderzyła głową w kamień, i
złamała nogę. Kilka godzin siedziała na poboczu. W końcu krwiak w głowie
zakończył jej życie… Zanim jednak to nastąpiło, przeczuwając taki koniec,
napisała patykiem na ziemi: kocham Cię,
jesteś idiotą, ta droga była dobra.
Banalna, łzawa historyjka… A
jednak… Sens odkrywa się dla mnie, gdy pomijając resztę, przeczyta się tekst
wytłuszczony. Samo życie…