piątek, 24 marca 2017

*24.03.2017 rycerz



Pora napisać kilka słów o sobie. Wyjaśnić co nieco… W informacjach „o mnie” na tym blogu nie znajdziesz niczego. A ja nie chcę być kimś obcym, wirtualnym jak ten blog. Chcę, by wszyscy, którzy tu zaglądają wiedzieli, że jestem człowiekiem z krwi i kości. Żyję, czuję, kocham, teraz cierpię, ale ze łzami w oczach wspominam, że znałem też uczucie nieskrywanej radości… Czasem niewymuszonej, czasem trudniejszej, bo tłumionej przez własne ograniczenia…

Zaczynam pisać niewyraźnie, więc może bardziej konkretnie to przedstawię. Wyjaśnię na przykładzie. Dwa lata temu, gdy byłem w siódmym niebie jak Moja miłość wróciła do mnie, po tym, jak przeżyliśmy nasz miodowy okres, miałem wrażenie, że oboje się staramy, by w nasze życie wprowadzić element dobrego czasu. Ona, miłośniczka tańca (trenowała nawet w liceum towarzyski, z sukcesami) postanowiła zaciągnąć mnie, kompletnego niedorajdę w tej kwestii, na kurs. Kilka tańców ze standardu (cha-cha, rumba, tango…). Dla mnie to ciężka sprawa, krępuje mnie moje ciało, nie czuję go w tańcu (ponoć wysocy częściej mają z tym problem) no i w dodatku ten wstyd przed kilkunastoma innymi parami w sali treningowej… dziwne uczucie – mieszanina radości ze wspólnie spędzonego wieczoru oraz stresu i irytacji wynikających z nikłych umiejętności i skrępowania… Nie wiem, co było silniejsze. Jedno jest pewne, dochodziło czasem do nerwowych sytuacji, ale… jak wracaliśmy do domu, jak byliśmy we dwoje to potrafiłem w samych bokserkach ćwiczyć kroki, wygłupiać się i słuchać jej wskazówek… jak ja to kochałem! To rodzaj tej radości, która jest tłumiona przez własne ograniczenia.

Wspomniałem już, że klikając „o mnie” niczego nie można się dowiedzieć… Ale sam nick „Rycerz” nie jest dziełem przypadku. Miał mówić, kim jestem albo jaki jestem.
Rycerz – na zewnątrz twarda zbroja, dumny połysk, odporny na atak, zasłonięta przed światem twarz… a w środku – słaby człowiek, podatny na to, co wszyscy, uwięziony w stalowym, sztywnym pancerzu nawet jak ledwo żyje, jak umiera – wydaje się być twardy i wyprostowany… Słaby, choć wytrzymały, co wyćwiczył przez to ciągłe dźwiganie ciężkiej zbroi…
Co jest jego największym problemem? Jest jak Don Kichot: walczy z nieistniejącymi przeciwnikami. Dźwiga tę swoją zbroję, choć nie ma żadnej wojny, która by to dźwiganie uzasadniała. Boi się z niej zrezygnować, bo bez niej stanie się mniejszy. Co jeśli nie spodoba się światu to, co kryje się za tą surową stalą? Co jeśli ludzie nie będą go szanować, dostrzegać? Czyż nie lepsze jest to uczucie satysfakcji, gdy „przeciwnicy” czują respekt przed zimną stalą, w której tkwi?

Nie, k*rwa! Nie lepsze! Teraz do mojego zakutego (o ironio!) łba dochodzi, że nie lepsze, bo… nie ma żadnych „przeciwników”! I po cholerę było to bezcelowe skrzypienie lekko już przerdzewiałą w zawiasach zbroją, po co to opuszczanie przyłbicy za każdym razem, gdy ktoś się zbliżał? Po co? K*rwa! Po co?????

Taki jestem. Tam, w środku nie ma zimnej stali. Jest ten, który się w nią tylko przebrał. Ten, który kompletował pełną zbroję latami rozpoczynając od naramienników a na zakuciu łba kończąc. A taki był z niego ładny, pogodny młodzian… zamarzyła mu się przygoda, wymyślił wojenkę i…

Eh…, co teraz? Wychodzę z tej stalowej, zimnej skorupy… czy wyjdę znów młody, czuły, delikatny? Nie! Do jasnej cholery, nie! Już nie młody… Już ta moja Dulcynea nie dostrzega tej iskry w oku już nie tak błękitnym, już nie przeciąga z czułością dłoni po gładkiej twarzy. Zachowa to dla innego rycerza. Ładnego, nowoczesnego, przyodzianego w mundur paradny… Jaki by nie był, nie dane jest to nikomu na zawsze… Ja zawsze już pozostanę jej rycerzem… Nie zamierzam już kruszyć kopi, nie zamierzam hałasować, skrzypieć, nie zamierzam udawać większego i silniejszego niż jestem… Ale to bez znaczenia.
Wiary nie da się wygrać w żadnej bitwie, nie można jej zdobyć podstępnym fortelem.
Nadzieja? Nadzieja, jak mówią niektórzy, umiera ostatnia. Są tacy, co mówią o niej coś innego.
Miłość jest wieczna i (jak mawia Pismo) najsilniejsza z tego wesołego trójkąta.


ps. (dla znawców języka) Skakanie w narracji miedzy pierwszą i trzecią osobą jest tu zabiegiem celowym

.

wtorek, 21 marca 2017

*21.03.2017 utrwalenie





Dziś kolejna wizyta u pani psycholog, kolejna herbata owocowa - tym razem piliśmy oboje. Teraz już jestem pewien, że te jej okulary to „strój roboczy”.
Kolejna długa rozmowa, ale tym razem z zachowaniem proporcji 70/30. 70% czasu mówiłem ja, odpowiadając na pytania, a z 30% czasu, którymi zawładnęła moja terapeutka połowę wykorzystała na pytania zaś drugą na wskazówki…

Zaczęliśmy od pytania o samopoczucie (och, co powiedzielibyście na moim miejscu?!), o to czy coś się zmieniło, czy myślałem o naszej rozmowie z poprzedniej sesji i czy mam jakieś wnioski z tych przemyśleń.
Wspólnie jakoś, doszliśmy do wniosku (właściwie utrwaliliśmy wnioski z poprzedniego spotkania), że najistotniejszym problemem jest głęboko ukryty w samym rdzeniu naszego mózgu, stary jak cała historia ewolucji, zwierzęcy mechanizm, instynkt wręcz: lęk, poczucie zagrożenia rodzi reakcję obronną w postaci agresji… Oczywisty dla psychologów, przyrodników i przedstawicieli tysięcy innych profesji mechanizm.  W końcu najlepszą obroną jest atak. To tkwi w każdym z nas, to z tego powodu, przy rozstaniu, ludzie obrzucają się inwektywami, żałując potem, bo tak naprawdę nie chcieli, ale bali się tego, co będzie… Czasem jest to pomocne, dlatego ewolucja zapisała to w nas grubymi literami. Zdarza się przecież, że uda się agresją odstraszyć napastnika, przed którym powinniśmy czuć strach. U ludzi też się czasem sprawdza… Mechanizm ten jest jednak niedoskonały. Strach przed przyszłością, lęk przed odrzuceniem, obawa przed stratą – te nie mają swojego „uosobienia”. Nie ma fizycznego obiektu, który ten strach nam funduje. Nie można agresją odstraszyć przyszłości, odrzucenia czy straty. A strach jest. Więc? Obrywa się najbliższym… ludziom wkoło… Taka, niechcący stworzona przez ewolucję, reakcja na stres… Czy można sobie z tym poradzić…?
Tak.
Błędem jest tylko założenie, że wykorzenimy mechanizm – on jest instynktem, dzięki niemu trwają, nierzadko miliony lat, gatunki.
Więc jak się z tym uporać?
Proste – stworzyć sytuację wokół siebie taką, by zniknął strach… Miliardy par przez tysiące lat składa przysięgi, śluby, obietnice – to nie po to by zapewnić o miłości, to głównie po to by dać, choć namiastkę gwarancji, zapewnienia, że „już Cię nie opuszczę aż do śmierci” czy też „ślubuję miłość…” oraz „w zdrowiu i w chorobie”. Te przysięgi, obietnice, śluby pomagają w zyskaniu pewności, że nie będzie żadnej straty, więc znika przed nią strach… A to strach rodzi agresję…

Dlaczego jedni sobie z tym radzą lepiej niż inni? To skutek różnych przyczyn występowania tych lęków. Powodów jest tyle, ilu nas. W moim przypadku to kamuflowane poczucie braku własnej wartości. Niska samoocena (skrzętnie wypierana przez obnoszenie się i sprawianie przeciwnego wrażenia). Poczucie nieatrakcyjności, które jest idealną pożywką dla strachu. Jestem słaby, nieatrakcyjny, niezaradny, brzydki, głupi…, co ona we mnie widzi? Pojawi się zaraz pewnie ktoś lepszy i… stracę ją… No i wpadasz w pułapkę takiego myślenia i tracisz… powoli, bezobjawowo… tracisz.
Skąd niska samoocena?
Może to wina rodziców, może nieszczęśliwych splotów wydarzeń w dzieciństwie (zawsze ktoś wygrywał na podwórku z Tobą), błędy wychowawców (jak na lekcjach WF w podstawówce pan każe dwóm dobrym (w jego opinii) „zawodnikom” skompletować drużyny i zaczyna się: Zawodnik 1: biorę X, Zawodnik 2: to ja Y, Zawodnik 1: to ja Z itd… jak ma się czuć ten, kto wybierany jest na końcu?! Kur*a! Nie róbcie tego dzieciom! (to apel do nauczycieli)
A ja? Do mniej więcej połowy podstawówki byłem „pulpetem”, grubaskiem, który szybko się męczył, biegał wolniej za piłką, miał najgorszy czas w biegu na 60m w klasie…, Więc się alienowałem. Jak chłopaki kopali piłkę pod blokiem to ja wolałem stać z boku, by się nie męczyć… i nabierałem przekonania, że jestem „gorszy” przez lata… i samoocenę szlag trafił… Rodzice? Normalni, żyli od pierwszego do pierwszego i też nie imponowałem ciuchami, rowerem… Kolejny powód, by czuć się gorzej od innych…
A co teraz? Co zrobić? No chyba oczywiste: uwierzyć w siebie, w swoją wartość, w przyszłość, w to, że choć już statystycznie połowa życia za mną może jeszcze czeka mnie coś pięknego… W to, że mogę spodobać się kobiecie, bo… przecież jest we mnie coś, dzięki czemu kobieta, którą kocham chciała ze mną być kilka ładnych lat?

Wyzwanie przed kolejną sesją to odkryć w sobie mocne strony. Dowiedzieć się, co takiego było/jest we mnie, co czyni/czyniło mnie atrakcyjnym? Co się we mnie podoba? Najpierw się dowiedzieć… potem zastanowimy się jak wzmocnić pożądane zachowania, jak uwypuklić pożądane cechy, jak stać się atrakcyjnym i zwiększyć samoocenę…

No i zadanie domowe. Lektura. Muszę znaleźć to:


Kolejne wizyty już umówione.

Pozdrawiam wszystkich. Zwłaszcza kobiety.

.

niedziela, 19 marca 2017

*19.03.2017 jeden cytat


Dalajlama zapytany co go najbardziej zadziwia w ludzkości odpowiedział:

 "Człowiek. Bo poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera,tak na prawdę nie żyjąc." 

Koniec cytatu.

.

piątek, 17 marca 2017

*17.03.2017 dotyk



Było już o dobrym czasie, było o afirmacji, pora na dotyk… tęsknię za nim… chciałbym… np. tak:



Jest wieczór. Za oknem już ciemno. Sobota. Bez planów na jej ciąg dalszy. Nasz telewizor nie zawsze miał humor, często wyświetlał informację „brak sygnału” i nic nie dało się zrobić. Tym razem więc go wyłączyliśmy. Tylko świeczka drżącym płomieniem rozświetla pokój.
Ja siedzę na łóżku, oparty o stertę poduszek, ona między moimi kolanami, plecami oparta o mój tors. Napawam się zapachem Jej włosów. Ten jej zapach zawsze był czymś, w rodzaju mojego fetyszu. 
Jest cicho i ciepło. Oboje mamy przymknięte oczy chłonąc tę atmosferę. W końcu nie zdarza się często. Choć nie ma eksplozji radości (tylko ten odurzający spokój), to oboje czujemy zadowolenie z tego wolnego wieczoru. 
Przytulam Ją mocniej…Czuję pod cienką koszulką delikatność jej skóry. Zawsze zdumiewa mnie jej temperatura. Dużo wyższa od mojej… Cichutko rozmawiamy o „nicnieznaczącychsprawach”. Odprężenie…
Moje dłonie jakby miały własną świadomość – wędrują spotykając się z jej dłońmi… Lubię ten dotyk – niespieszny, delikatny, czuły…
Przyciąga moje ręce do siebie, zacieśniając uścisk. Silnie wyczuwam ciepło Jej ciała. Opierając głowę o Jej obojczyk w słabym świetle dostrzegam zmarszczoną koszulkę z wyraźnie odznaczającymi się dwoma punktami. Jak dwa kwiatki na gładkim dywanie trawy... Jej palce już nie splatają się z moimi – delikatnie oplatają moje nadgarstki prowadząc ręce ku tym punktom. Otulam je łagodnie dłońmi unosząc nieśmiało w górę. Czuję ten delikatny ciężar, miękkie, choć jędrne uosobienia Jej kobiecości… Jej piersi idealnie pasują do moich dłoni, falują w rytm jej oddechu – głębokiego, nieco przyspieszonego. Przez ułamek sekundy jej język przesunął się po jej ustach zwilżając je i choć to była tylko krótka chwila to nie umknęła mojej uwadze. To jak malutki liścik w bukiecie kwiatów, jak niewielki bilecik – zaproszenie do pocałunku. Ponieważ siedzi do mnie tyłem, mogę go złożyć na jej karku, za uchem, na boku jej szyi i policzku… Pieszczę delikatnie językiem te miejsca wsłuchując się w Jej cichy oddech… Dłonie czują podniecające falowanie biustu, nogi zaciskając się na jej nogach wyczuwają napięcie i drżenie mięśni jej ud… Jest nam tak dobrze…
Puszcza moje nadgarstki jakby chciała w ten sposób, bez słów, powiedzieć: „pokazałam Ci, co masz robić…”.
Unosi nieco ręce i dłonie splata na moim karku, co jeszcze bardziej skłania mnie do pieszczot jej własnego… Nic nie psuje tej erotycznej atmosfery…
W końcu unosi ramiona, prostuje je i szepcze: „ta koszulka nie będzie mi teraz potrzebna… Kochaj mnie…”


A ciąg dalszy? Opisać, nie opisać?

Chyba dla wszystkich będzie lepiej, jak zachowam go we własnej głowie…

W końcu nie mam na imię Grey.
.

środa, 15 marca 2017

*15.03.2017 a ch*j z tytułem




W poście „języki obce” wspominałem, że jednym z języków miłości jest afirmacja (a dokładniej wyrażenia afirmatywne). Można tam odnieść wrażenie (mój błąd), że chodzi głównie o rozmowę. To nie tak…
Rozmowa jest ważna, zawsze. To jasne – należy się ze swoją ukochaną / z ukochanym komunikować w sprawach ważnych i tych zupełnie nieistotnych. Warto, by zachować w tym kulturę (ale ja mądry, ku*wa!) ale w języku miłości pt „wyrażenia afirmatywne” nie o samą rozmowę chodzi. Wyrażenia afirmatywne to sposób na okazanie miłości w najbardziej bezpośredni sposób: powiedzenie komuś kocham Cię, oznajmienie, że jest ważny, przekazanie, że jest się z niego dumnym, punktowanie jego sukcesów, osiągnięć i dokonań… Nie powinno, przy posługiwaniu się tym językiem, zabraknąć komplementów (od tych prymitywnych w stylu „masz naprawdę boskie cycki” przez te wysublimowane w rodzaju „przez lata nie znosiłem szpinaku, ale to, co Ty potrafisz z nim zrobić, Kochanie, to majstersztyk… dawno nie jadłem nic pyszniejszego… no może nie licząc tej zupy-kremu z pora, co była przedwczoraj” aż po te, które są Himalajami intelektu „przeczytałem właśnie artykuł tego noblisty od ekonomii i powiem Ci, że mógłby się od Ciebie uczyć – jak Ty uzupełniasz lodówkę na cały tydzień i wydajesz mniej niż ja przy jednej wizycie w drodze z pracy to czuję, że to Ty powinnaś być na jego miejscu”.
Można?

Afirmacja to ten język, który świetnie oddaje cytat, który doskonale zna moja Miłość. Pisałem już go, ale przypomnę:
"Każdy człowiek marzy o wielkiej roli, jaką odegra w swoim życiu, i widowni pełnej głębokiego zachwytu i uwielbienia. Widownię, która daje nam poczucie bezpieczeństwa i ogromnej wartości wszelkich osiągnięć naszego życia, stwarza i stworzyć może tylko kochający człowiek idący obok nas."
Gdy dołożymy trochę życia do tej widowni, damy jej głos, by mogła słowami-oklaskami wyrazić swoją aprobatę to mamy kwintesencję wyrażeń afirmatywnych.

Tego nazbyt często brakuje w kilku-, kilkunastoletnich związkach. Zapominamy jak ważne są komplementy albo wpadamy w sieć myśli: „już tyle razy mówiłem jej, że podoba mi się jej tyłek, więc chyba wie…”.
Nie, ku*wa! Nie wie! Wie tylko, że kiedyś jej to mówiłeś, że kiedyś ten tyłek Ci się podobał. A teraz nie mówisz i to oznacza…. (łatwo się domyślić, co?)

Jakie to jest zaje*iście mądre! Jakie ja (i pewnie miliony facetów i kobiet) miałem krótkie myślenie. Ja pier*olę! Gdzie się podziały te czułe słowa, które tak łatwo wychodzą z naszych krtani w pierwszych miesiącach od zakochania? Dlaczego się ich, do ku*wy nędzy, wstydzimy? Dlaczego uważamy, że padło ich już tak dużo, że można by nimi nakarmić naszą Miłość już do końca życia? Czy nie jest tak, że, że nawet, gdy zeżresz wszystko z lodówki, dopchasz się na mieście i pójdziesz na kolację do rodziców a potem zamówisz pizzę to i tak po pewnym czasie będziesz głodny?

Nie! Nosz kur*a no po prostu, no kur*a nie! Nie mogę pogodzić się z tym, że nie było to dla mnie oczywiste od samego początku!
Oczywiście w karmieniu miłości afirmacją, w tej diecie tak każdemu potrzebnej, należy zachować odpowiednie proporcje. Musi być dobrze zbilansowana, zróżnicowana. Nie można przecież, co dzień powtarzać, jakie to śliczne ma piersi, jak pięknie błyszczą jej oczy i jak dumny jesteś z tego, jak potrafi gospodarować czasem… Co dzień potrzebne jest coś innego, świeżego…
Skąd brać pomyły? Ja pierd*lę! Nie wierzę nawet, że zadaję to pytanie… przecież to powinno być oczywiste! Porozmawiaj z Nią o tym, jak minął dzień, co robiła, przyjrzyj się, co robi teraz… I... doceń! Pochwal! Zauważ!

Przepraszam za język dziś. Jestem po prostu wściekły na siebie.
Nie, wściekły to mało powiedziane. Jestem zajebi*cie wkurwi*ny! Gdybym mógł, to urwałbym sobie swój durny łeb i nasikał do szyi… albo ponacinał skórę między palcami i posypał solą, albo przebił sutki kolczykami, takimi małymi kółkami, tylko po to, by złapać je obcęgami i powolutku ciągnąć, ciągnąć aż uda się wyrwać… Aż mnie kur*a korci by zrobić te dwie ostatnie rzeczy….

Jeśli komuś przeszkadza styl dzisiejszego posta to… trudno. Niech mi nawrzuca, co tam chce. Od jutra znów będę grzeczny. Będę pisać starannie pielęgnując każde słowo, słodząc delikatnie każde zdanie. Mogę cały kolejny post posmarować czekoladą i obłożyć owocami by był słodki. Tak cholernie słodki, że mógłby doprowadzić do wymiotów całe przedszkole… **
A ja będę grzeczny jak empatyczna, kilkudziesięcioletnia wychowawczyni w katolickim przedszkolu… taka, wiecie, ubrana w plisowaną spódnicę za kolano i cieplutki, gruby golf, pod którym skrywają się zawieszone na szyi: święty medalik i rożeniec… Ale to, nie dziś! Dziś kieruję całą swoją złą energię w to, by odważnie stanąć przed lustrem, zjeb*ć się wzorowo i wypędzić złe demony które we mnie siedzą. Jak wojownik, który wrzaskiem dodaje sobie odwagi…
Trzymajcie kciuki za to lustro, przed którym stanę.


** - zgadnie ktoś, skąd te słowa?

PS. Może teraz, po zdefiniowanym na nowo pojęciu afirmacji, zdecydujesz jaki jest Twój język miłości? Na razie wygrywa DOTYK (jak to u naczelnych - iskanie itp :))