Czas… Już kilka razy słyszałem, czytałem, że czas leczy
rany, że potrzeba czasu, że wszystko przyjdzie z czasem, że czas pokaże…
W mojej historii
jednak nie czas jest istotny, lecz zegarek. Mały, retro, zaśniedziały zegarek.
Z krzywymi wskazówkami, z porysowanym przez różne zdarzenia w przeszłości
szkiełkiem, z mało atrakcyjną kopertą, ale za to z solidnym i mocnym paskiem,
który daje gwarancję, że się nasz biedny zegarek nie zgubi.
Historia krótka… Jak krótkie bywają historie z tanim
zegarkiem.
To jeden z pierwszych zegarków Użytkownika. W sumie to pierwszy prawdziwy. Użytkownik przyglądał mu się przez pewien czas zanim zdecydował się go mieć. Od początku widział te rysy, tę zaśniedziałą kopertę, te nieproporcjonalne kształty. Ostatecznie jednak było w tym zegarku coś, co mu się podobało. Może to, że potrafił zaskoczyć tym, że mimo iż wskazywał czas poprawnie to jakoś wydawał się chodzić wolniej… Może to, że jego miarowe „tyk, tyk, tyk…” działało jak na dziecko w łonie matki działa bicie serca? Może dawał poczucie bezpieczeństwa, złudzenie, że na wszystko jest czas, że czas pracuje dla niego?
To jeden z pierwszych zegarków Użytkownika. W sumie to pierwszy prawdziwy. Użytkownik przyglądał mu się przez pewien czas zanim zdecydował się go mieć. Od początku widział te rysy, tę zaśniedziałą kopertę, te nieproporcjonalne kształty. Ostatecznie jednak było w tym zegarku coś, co mu się podobało. Może to, że potrafił zaskoczyć tym, że mimo iż wskazywał czas poprawnie to jakoś wydawał się chodzić wolniej… Może to, że jego miarowe „tyk, tyk, tyk…” działało jak na dziecko w łonie matki działa bicie serca? Może dawał poczucie bezpieczeństwa, złudzenie, że na wszystko jest czas, że czas pracuje dla niego?
W końcu po dłuższej chwili użytkownik uznał, że podoba mu
się ten zegarek. Właściwie, te jego drobne rysy są urocze. Nawet bardzo. Jak u
niektórych kobiet urocze są zmarszczki wokół oczu albo u przystojnych mężczyzn
delikatna siwizna na skroniach. W sumie dawno nie widział tak ładnego zegarka.
Nie zachwyca, ale jest jedyny w swoim rodzaju. Dobrze leży, mocno, choć nie
natarczywie trzyma się przegubu… „Jest super! Pasuje do mnie… a nawet
więcej – ja pasuję do niego” – pomyślał Użytkownik… Włożył go, jak mu się
wydawało, już na zawsze.
„Lubię jak do mnie mówi (tyk, tyk, tyk…). Ma naprawdę miłe
brzmienie. Poza tym to jego (tyk, tyk tyk…) jest ciekawe – opowiada coś… a ja
lubię go słuchać…”
Użytkownik był szczęśliwy, że go ma… Miał świadomość, że może
nie podobać się innym, że wygląda na tani, stary i zepsuty zegarek, ale oswoił
się z nim, bardzo go polubił, pokochał, przywiązał się do niego i przekonał innych,
że zegarek jest wart tego, by go nosić.
Czy zegarek czuł to samo? Ciężko powiedzieć, co czują
zegarki, ale ten wyglądał na taki, który ma w sobie zaklętą duszę. A zatem z
całą pewnością czuł. Och! Nawet bardzo. Jego (tyk, tyk, tyk…) idealnie zgrało
się z pulsem na nadgarstku Użytkownika. A może to puls użytkownika dopasował
się do (tyk, tyk, tyk…) naszego zegarka? W każdym razie, byli dopasowani. Czasem
zegarek tykał mniej miarowo, wymagał nakręcenia… ale poza tym? Było im dobrze w
tym rezonansie. Byli szczęśliwi.
A szczęśliwi czasu nie liczą. I to błąd. Zegarek służy do
tego, by czas liczyć. Użytkownik, szczęśliwy, nie licząc czasu nie spoglądał
tak często na swój zegarek. Nie nakręcał sprężynki. Miarowość (tyk, tyk, tyk…)
zegarka coraz częściej przestawała być w rezonansie z pulsem użytkownika. Nadal
tykał mocno. Ale brak synchronizacji z pulsem powodowała mikroarytmię Użytkownika. Z pozoru niezauważalne zmiany. W dodatku zegarek był wrażliwy.
Zmiany wilgotności powietrza, pogody, temperatury powodowały, że pasek z grubej
skóry kurczył się, robił sztywny (jak przemoczone skórzane rękawiczki) i uwierał… Stawał się
ciasny, ograniczał ruchy Użytkownika. Ciężko było sobie z nim poradzić. Dziurki
miał szeroko rozmieszczone na pasku i albo uwierał, albo był zbyt luźny i co
chwile trzeba go było poprawiać, potrząsać. A na dodatek jakiś mechanizm zaczął szwankować
w środku. Czasem spieszył, czasem późnił się nasz zegarek. Zardzewiała sprężynka
nie chciała się skręcać… W końcu i wskazówki stały się jeszcze bardziej
krzywe od tego częstego potrząsania i nie wiadomo było, co nasz zegarek chce
powiedzieć, o jakiej godzinie chce zakomunikować…
W dodatku koperta (solidna, gruba, stalowa koperta) nie
chciała dać się otworzyć. „Nawet zegarmistrz nie da mi rady" - pewnie myślał sam
zegarek. „Cóż… Ponoszę cię jeszcze, bo cię lubię, może jak minie jesień,
zniknie ta wilgoć to znów będziesz lepiej pasował” – myślał Użytkownik.
Minęła jesień. Ale po jesieni wiadomo – czasem mroźna,
czasem z błotem pośniegowym - zima. I nie poprawiło się naszemu zegarkowi.
Sprężynka nie napędzała już tak dobrze, miarowe (tyk, tyk, tyk…) zmieniło się w
słabiutkie (ty…k, ty…k, t…y…k…)
"Będzie mi przykro, ale nie spełniasz już swojej funkcji…
Potrzebuję czasu, więcej, mam dużo obowiązków a przez Ciebie się często
spóźniam… nie pomagasz mi…"
W końcu użytkownik zdjął zegarek. Ślad bledszej skóry w
miejscu po nim był smutny… Ale i on zniknie. To tylko kwestia CZASU…
Teraz zegarek może uratować już tylko zegarmistrz. A
użytkownik? Znajdzie sobie nowy, lepszy w prezencji, nowocześniejszy, wyposażony
w więcej funkcji zegarek… Może już ma jakiś na oku?
Tak kończy się historia zegarka… Wiosna w końcu zmieni
pogodę, może pasek snów stanie się miękki… a sprężynka? Ostatnią resztką sił
wybije jeszcze (tyk, tyk, ty…
)
Cała nadzieja w zegarmistrzu. Oby to nie był zegarmistrz światła,
ten purpurowy…
.
Piekne. Najpierw napisalam posta u siebie, a zaraz potem przyszlam przeczytac Twoj. Jakos tak dziwnie te wpisy sie zgrywaja mimo ze kontrastuja...
OdpowiedzUsuńJak nie chcesz by to byl purpurowy to nie bedzie. Kwestia decyzji.
OdpowiedzUsuńbla bla bla...
OdpowiedzUsuń