Dziś kolejna wizyta u pani psycholog, kolejna herbata
owocowa - tym razem piliśmy oboje. Teraz już jestem pewien, że te jej okulary
to „strój roboczy”.
Kolejna długa rozmowa, ale tym razem z zachowaniem proporcji
70/30. 70% czasu mówiłem ja, odpowiadając na pytania, a z 30% czasu, którymi
zawładnęła moja terapeutka połowę wykorzystała na pytania zaś drugą na wskazówki…
Zaczęliśmy od pytania o samopoczucie (och, co powiedzielibyście
na moim miejscu?!), o to czy coś się zmieniło, czy myślałem o naszej rozmowie z
poprzedniej sesji i czy mam jakieś wnioski z tych przemyśleń.
Wspólnie jakoś, doszliśmy do wniosku (właściwie utrwaliliśmy
wnioski z poprzedniego spotkania), że najistotniejszym problemem jest głęboko
ukryty w samym rdzeniu naszego mózgu, stary jak cała historia ewolucji,
zwierzęcy mechanizm, instynkt wręcz: lęk, poczucie zagrożenia rodzi reakcję
obronną w postaci agresji… Oczywisty dla psychologów, przyrodników i
przedstawicieli tysięcy innych profesji mechanizm. W końcu najlepszą obroną jest atak. To tkwi w
każdym z nas, to z tego powodu, przy rozstaniu, ludzie obrzucają się
inwektywami, żałując potem, bo tak naprawdę nie chcieli, ale bali się tego, co
będzie… Czasem jest to pomocne, dlatego ewolucja zapisała to w nas grubymi
literami. Zdarza się przecież, że uda się agresją odstraszyć napastnika, przed
którym powinniśmy czuć strach. U ludzi też się czasem sprawdza… Mechanizm ten
jest jednak niedoskonały. Strach przed przyszłością, lęk przed odrzuceniem,
obawa przed stratą – te nie mają swojego „uosobienia”. Nie ma fizycznego
obiektu, który ten strach nam funduje. Nie można agresją odstraszyć przyszłości,
odrzucenia czy straty. A strach jest. Więc? Obrywa się najbliższym… ludziom
wkoło… Taka, niechcący stworzona przez ewolucję, reakcja na stres… Czy można
sobie z tym poradzić…?
Tak.
Błędem jest tylko założenie, że wykorzenimy mechanizm – on jest
instynktem, dzięki niemu trwają, nierzadko miliony lat, gatunki.
Więc jak się z tym uporać?
Proste – stworzyć sytuację wokół siebie taką, by zniknął
strach… Miliardy par przez tysiące lat składa przysięgi, śluby, obietnice – to nie
po to by zapewnić o miłości, to głównie po to by dać, choć namiastkę gwarancji,
zapewnienia, że „już Cię nie opuszczę aż do śmierci” czy też „ślubuję miłość…”
oraz „w zdrowiu i w chorobie”. Te przysięgi, obietnice, śluby pomagają w
zyskaniu pewności, że nie będzie żadnej straty, więc znika przed nią strach… A
to strach rodzi agresję…
Dlaczego jedni sobie z tym radzą lepiej niż inni? To skutek
różnych przyczyn występowania tych lęków. Powodów jest tyle, ilu nas. W moim
przypadku to kamuflowane poczucie braku własnej wartości. Niska samoocena
(skrzętnie wypierana przez obnoszenie się i sprawianie przeciwnego wrażenia).
Poczucie nieatrakcyjności, które jest idealną pożywką dla strachu. Jestem
słaby, nieatrakcyjny, niezaradny, brzydki, głupi…, co ona we mnie widzi? Pojawi
się zaraz pewnie ktoś lepszy i… stracę ją… No i wpadasz w pułapkę takiego
myślenia i tracisz… powoli, bezobjawowo… tracisz.
Skąd niska samoocena?
Może to wina rodziców, może nieszczęśliwych splotów wydarzeń
w dzieciństwie (zawsze ktoś wygrywał na podwórku z Tobą), błędy wychowawców
(jak na lekcjach WF w podstawówce pan każe dwóm dobrym (w jego opinii) „zawodnikom”
skompletować drużyny i zaczyna się: Zawodnik 1: biorę X, Zawodnik 2: to ja Y,
Zawodnik 1: to ja Z itd… jak ma się czuć ten, kto wybierany jest na końcu?! Kur*a!
Nie róbcie tego dzieciom! (to apel do nauczycieli)
A ja? Do mniej więcej połowy podstawówki byłem „pulpetem”, grubaskiem,
który szybko się męczył, biegał wolniej za piłką, miał najgorszy czas w biegu
na 60m w klasie…, Więc się alienowałem. Jak chłopaki kopali piłkę pod blokiem
to ja wolałem stać z boku, by się nie męczyć… i nabierałem przekonania, że jestem
„gorszy” przez lata… i samoocenę szlag trafił… Rodzice? Normalni, żyli od
pierwszego do pierwszego i też nie imponowałem ciuchami, rowerem… Kolejny
powód, by czuć się gorzej od innych…
A co teraz? Co zrobić? No chyba oczywiste: uwierzyć w
siebie, w swoją wartość, w przyszłość, w to, że choć już statystycznie połowa
życia za mną może jeszcze czeka mnie coś pięknego… W to, że mogę spodobać się kobiecie,
bo… przecież jest we mnie coś, dzięki czemu kobieta, którą kocham chciała ze
mną być kilka ładnych lat?
Wyzwanie przed kolejną sesją to odkryć w sobie mocne strony.
Dowiedzieć się, co takiego było/jest we mnie, co czyni/czyniło mnie atrakcyjnym?
Co się we mnie podoba? Najpierw się dowiedzieć… potem zastanowimy się jak
wzmocnić pożądane zachowania, jak uwypuklić pożądane cechy, jak stać się
atrakcyjnym i zwiększyć samoocenę…
No i zadanie domowe. Lektura. Muszę znaleźć to:
Kolejne wizyty już umówione.
Pozdrawiam wszystkich. Zwłaszcza kobiety.
.
Otoz to. Samoocena jest bardzo wazna. Ta wlasciwa, nie mylic z arogancja i bufoniarstwem. Za niska prowadzi tak jak u Ciebie, do agresji albo, jak u mnie, do zatracenia siebie. Patrzac wstecz, by zrozumiec skad to sie wzielo, widze duze i male bledy w wychowaniu, np.: o uczuciach sie nie mowi, twardym trzeba byc, doroslym, a szczegolnie starszym nalezy sie szacunek, nie wazne co mowia i robia, hasla typu: 'dobra, nie dyskutuj, nie masz nic do gadania, zrobisz jak mowie, przestan sie mazac, och, wielka krzywda ci sie stala!' i dziesiatki innych idiotyzmow. Jedno jest pewne - moj syn ich nie doswiadczy. Bog wie kim i gdzie bym dzis byla gdyby nie te kretynstwa. Rodzice byli i sa wspaniali ale gnioty zrobili tez i juz. Mimo to zawsze uchodzilam za pewna siebie i przebojowa (i co z tego?) to przewaznie ja bylam tym Zawodnikiem 1 lub pierwsza wybrana w najgorszym przypadku, nb, bylo to dla mnie zenujace, ale z nauczycielem sie nie dyskutowalo. Wlasnie, co powiedzial nauczyciel bylo swiete. Nie wazne jak wielkie klamstwo lub idiotyzm to byl. Doskonale sie wiedzialo ze to g prawda ale trzeba bylo cicho siedziec. I w szkole i w domu. A w domu tym bardziej bo jak sie oberwalo w szkole to lepiej bylo w domu nie mowic. Istniala szansa ze drugi raz sie nie zaliczy opierdzielu. I tak juz zostalo. Cicho byc i tyle.
OdpowiedzUsuńSamoocena rzutuje na cale zycie i jego jakosc, na szczescie lub jego brak. Warto miec ja precyzyjnie zmierzona i zwazona i zakodowana.
I pomyśleć, że sam jestem nauczycielem... ale nie WF. I nie wyróżniam, mam jedne kryteria wobec wszystkich... staram się, by nie zaniżać czyjejś samooceny. Oczywiście że "po godzinach" sobie czasem ponarzekam, powyzywam od "debili"... ale zachowuję to dla siebie.
UsuńTez zaliczylam kiedys nauczanie w podstawowce, krotko, 2 lata wytrzymalam. Nie godzilam sie na papierkowa robote. I tez sie nawyzywalam pod nosem. Ale zawsze lubilam uczniow podbudowac, zeby wierzyli w siebie. Czesto wlasnie wiary w siebie im brak. Z reszta, polski system edukacji skutecznie te wiare tepi.
OdpowiedzUsuń